Wszystko, co musimy utracić.
Lubię tylko początek i koniec listopada. Ten najbrzydszy z miesięcy zaczyna się wspomnieniem śmierci, a kończy obietnicą Narodzin. Gdy tracimy kogoś bliskiego, umiera część nas, a świat jaki znaliśmy kończy się nieodwołalnie. Trudno pisać o takiej stracie, zawsze jest ona indywidualna, tak nabrzmiała od bólu i tęsknoty, że próba opisania jej w jakiś zbiorczy, wspólny sposób może tylko ranić.
Tracimy coś nieustannie. Wraz z przejściem z jednego etapu życia do kolejnego, wszystko to, co było, zatraca się i odchodzi w przeszłość. Te momenty przejścia są często trudne, niosą ze sobą wiele sprzecznych emocji: napięcie, strach, ale też ekscytacje i ciekawość. Gdy przychodzi takie przesilenie często proponuję, aby popatrzeć na to, co nas spotyka właśnie przez pryzmat pożegnania. Już nigdy nie będę bezdzietną kobietą, a smak życia w pojedynkę nie będzie mi dany. Już nigdy nie będę matką jedynaka, zapomnę, jak to jest całą uwagę koncentrować tylko na jednym dziecku. Podobnie – nie będę już nigdy niepodzielnym księciem w królestwie moich rodziców, bo odkąd mam siostrę, brata, będę się musiał dzielić miłością i uwagą rodziców. Nie będę już czuć podniecenia związanego z pierwszym zakochaniem, ani żaru, który pozwala wierzyć, że możemy zmienić cały świat. Dlaczego taka optyka pomaga, dlaczego pomaga myślenie o tych stratach? Można wtedy więcej zrozumieć, potraktować siebie i innych z wyrozumiałością. Łatwiej zrozumieć smutek świeżo upieczonej matki, która mimo radości nagle zdaje sobie sprawę, że jej życie przestało być tym, czym było jeszcze wczoraj. Łatwiej zrozumieć złość i bunt dziecka, które nagle musi się pogodzić z tym, że ma rodzeństwo i wiele rzeczy trzeba się będzie uczyć od nowa.
Tracimy też złudzenia. Właściwie utracić je musimy, by móc dojrzewać i rozwijać się. Największa utrata dotyka nas już bardzo wcześnie. To ten moment, gdy uświadomimy sobie, że my i nasze mamy to dwie oddzielne istoty. Tracimy wtedy złudzenie idealnej jedności, raju, za którym tęsknić będziemy przez resztę życia. Utracić musimy nasze wyobrażenia o rodzicach, którzy nie popełniają błędów, o idealnych dzieciach, o ludziach bez wad i świecie, który jest tylko sprawiedliwy. To są piękne złudzenia, tęsknimy za tym, by były prawdziwe, a jednak nie są. Judith Viorst autorka książki „To, co musimy utracić” pisze – „doświadczamy straty, gdy opuszczamy kogoś lub gdy ktoś nas opuszcza, gdy zmieniamy się, gdy rezygnujemy z czegoś, gdy idziemy dalej, zostawiając coś za sobą. Nasze straty obejmują nie tylko rozłąkę i odejście od tych, których kochamy, lecz także świadomą i nieświadomą utratę romantycznych marzeń, niemożliwych do spełnienia oczekiwań, złudzeń dotyczących własnej wolności i władzy, iluzji bezpieczeństwa, a także utratę własnego, dawniejszego „ja”, które sądziło, że zawsze pozostanie bez choćby jednej zmarszczki, odporne na wszelkie ciosy i nieśmiertelne”.
Co pozostaje po tych utratach? Żal, tęsknota, smutek. Niełatwe emocje, od których jakimś trafem zazwyczaj uciekamy. Może zamiast tego spróbujmy się pożegnać. Zanim rzucimy się w nowe, spróbujmy dać sobie czas na opłakanie tego wszystkiego, co musimy utracić.
tekst : Nadia Kostrzewa