„Mama ma zawsze rację „
19/06/2012
0
Udostępnienia
Normalnie Armagedon! Można oszaleć z tymi wakacjami. Oferty biur podróży, rezerwacja, wydawanie oszczędności całorocznych tylko po to, aby poparzyć się na słońcu. Albo moknąć w zagrzybiałym domku. Suuuper. Człowiek jest zobligowany jakimś głupim przyzwyczajeniem do odpoczynku. A co, jeśli na przykład jest pracoholikiem? Czy ktoś dba o jego prawo do bycia na nie-urlopie? Otóż absolutnie, nigdy. Nachalna promocja wyjazdu i odpoczynku uniemożliwia zachowanie postawy wycofanej, postawy nieuczestniczącej. Nie trzeba nigdzie jeździć i nie trzeba się przemieszczać. Po to w blokach jest balkon, żeby wyleźć w gaciach i sobie mieć namiastkę działki czy też ogólnej przyrody. Nie należy od razu gdzieś się gramolić i pocić w tłoku rozemocjonowanych wczasowiczów.
Co innego, jak się założyło rodzinę. O, tutaj pracoholizm jest już sprawą szeroko dyskutowaną. Tutaj jest tak zwane dobro dziecka, czyli: tlen, możliwość spadania z huśtawki i poparzenia na plaży. Tutaj jest również tak zwane dobro zwierząt domowych, czyli brykanie
po trawie i obsikiwanie cudzych leżaków, a także pogryzienie właścicielki pensjonatu. Stękając, zaczynamy przeglądać niezliczone strony internetowe oferujące „ciszę, spokój i komfort”. Trzy magiczne słowa, o których wolimy nie myśleć, siedząc w napchanym biurze lub za kasą supermarketu. Kiedy już uda nam się dostać kredyt na pokrycie kosztów „słodkiego lenistwa” i zarezerwujemy jakiekolwiek miejsce last minute, zaczynamy czuć w kościach urlop.
Wakacje, tabor cygański ruszył. Klamoty, plecaki, torby i nosidła. Butelki, smoczki i pieluchy. Składany wózek na krótkie wyprawy i składane łóżeczko na wypadek braku dostawki. Składany zestaw śniadaniowy i składane krzesełko. Przydałoby się również składane dziecko, bo doprawdy trudno zmieścić się z tym wszystkim do samochodu, pociągu, samolotu, roweru, rakiety.
Hej przygodo, jedziemy na wypoczynek wytęskniony przez cały rok. Pozostały nam do niego jeszcze cztery tygodnie (czy ta agroturystyka na pewno ma jakieś atrakcje dla dzieci), dwa (Boże, do hotelu nie można zabrać zwierząt!), tydzień (jak to: mama nie może z nami jechać? To co mama będzie robić?), dwa dni (nie mamy kremu z filtrem, zapasu kaszki i bikini), dzień (gorączka czterdzieści stopni). Wreszcie odliczanie zakończone, wyjazd czas zacząć.
Uch, jak gorąco, buch, jak męcząco. Matki gastronomiczne przez całą noc przygotowywały kanapki dla swojej rodziny. Teraz rozpaćkane masło przebija przez tłusty papier i dziwnie pachnie. Czy aby nie zepsute? Ale co tam, za chwilę naocznie przekonujemy się, że zamiast kanapek powinniśmy wziąć ze sobą Aviomarin. Misternie pichcone jedzenie jest już przeszłością. Dzieci płaczą i wymiotują, pies wyje, mapa wskazuje miejsca, które nie istnieją. Albo samolot spada, albo pociąg się wykoleja. Na wakacje zawsze pod górkę.
Kiedy już docieramy na miejsce, „bajeczny” hotel okazuje się zajazdem z meblościanką, jezioro jest kałużą o nieuregulowanym brzegu, a jedzenie przypomina traumę z przedszkola. Ale jesteśmy, odpoczywamy. Zamiast nudnych wyników sprzedaży, raportów czy klasówek czytamy sobie spokojnie kolorowe pisemko o modzie albo chick lit z różową okładką. I nikt nie może na nas krzywo patrzeć, ponieważ są wakacje, a więc umysł przestawia się na tryb czuwania. Wieczorem grillek, wódeczka i kryptoseks z obawą, że dziecko się obudzi. Eden.
Przez kilkanaście dni żyjemy w życiu tymczasowym, oderwanym od realiów i codzienności. Jest coś sztucznego w beztroskim taplaniu się w wodzie. Kiedy fala obmywa ci stopy, a ty wciągasz brzuch obleczony w pareo, gdzieś z tyłu głowy wcale nie gra hawajska muzyka, tylko tyka zegar odliczający godziny do powrotu do rzeczywistości. Umowa społeczna – są wakacje, odpoczywamy na trzy-cztery – to święty czas, podobny do karnawału. Można w nim wszystko, role się zamieniają. Tatusiowe przejmują dowodzenie, mamuśki leżą za to z gazetami. Dzieci wreszcie nie słyszą rozkazu „pospiesz się”, a psy nie wychodzą na dwie minuty na trawnik, tylko hasają po polach, tarzając się w krowich plackach. Optymiści pławią się w wolności, pesymiści przygotowują się na szok powrotu do realiów. Memento mori odzywa się zazwyczaj przy pokrywaniu kosztów urlopu, kiedy przez chwilę mamy refleksje natury ekonomicznej. Pojawiają się pytania: czy to naprawdę konieczne: jeść obiad w wakacje? Czy to konieczne kupować kiczowate pamiątki do schowania na dnie szafy? Nasz umysł powraca powoli do rzeczywistości i zaczyna łapać nerwowo oddech. Jak jakaś ryba, co sobie pływała beztrosko w akwarium, w prawo i lewo, a teraz leży na brzegu jak głupia i się dziwi. To jak kac czy inne bolesne przebudzenie.
Czas ponownego pakowania się i powrotu do domu jest trudny dla wszystkich. Kolejne szamoty w środkach komunikacji, reisefieber i pogubione przedmioty w czasie przesiadek i postojów na stacjach benzynowych.(…)
Co innego, jak się założyło rodzinę. O, tutaj pracoholizm jest już sprawą szeroko dyskutowaną. Tutaj jest tak zwane dobro dziecka, czyli: tlen, możliwość spadania z huśtawki i poparzenia na plaży. Tutaj jest również tak zwane dobro zwierząt domowych, czyli brykanie
po trawie i obsikiwanie cudzych leżaków, a także pogryzienie właścicielki pensjonatu. Stękając, zaczynamy przeglądać niezliczone strony internetowe oferujące „ciszę, spokój i komfort”. Trzy magiczne słowa, o których wolimy nie myśleć, siedząc w napchanym biurze lub za kasą supermarketu. Kiedy już uda nam się dostać kredyt na pokrycie kosztów „słodkiego lenistwa” i zarezerwujemy jakiekolwiek miejsce last minute, zaczynamy czuć w kościach urlop.
Wakacje, tabor cygański ruszył. Klamoty, plecaki, torby i nosidła. Butelki, smoczki i pieluchy. Składany wózek na krótkie wyprawy i składane łóżeczko na wypadek braku dostawki. Składany zestaw śniadaniowy i składane krzesełko. Przydałoby się również składane dziecko, bo doprawdy trudno zmieścić się z tym wszystkim do samochodu, pociągu, samolotu, roweru, rakiety.
Hej przygodo, jedziemy na wypoczynek wytęskniony przez cały rok. Pozostały nam do niego jeszcze cztery tygodnie (czy ta agroturystyka na pewno ma jakieś atrakcje dla dzieci), dwa (Boże, do hotelu nie można zabrać zwierząt!), tydzień (jak to: mama nie może z nami jechać? To co mama będzie robić?), dwa dni (nie mamy kremu z filtrem, zapasu kaszki i bikini), dzień (gorączka czterdzieści stopni). Wreszcie odliczanie zakończone, wyjazd czas zacząć.
Uch, jak gorąco, buch, jak męcząco. Matki gastronomiczne przez całą noc przygotowywały kanapki dla swojej rodziny. Teraz rozpaćkane masło przebija przez tłusty papier i dziwnie pachnie. Czy aby nie zepsute? Ale co tam, za chwilę naocznie przekonujemy się, że zamiast kanapek powinniśmy wziąć ze sobą Aviomarin. Misternie pichcone jedzenie jest już przeszłością. Dzieci płaczą i wymiotują, pies wyje, mapa wskazuje miejsca, które nie istnieją. Albo samolot spada, albo pociąg się wykoleja. Na wakacje zawsze pod górkę.
Kiedy już docieramy na miejsce, „bajeczny” hotel okazuje się zajazdem z meblościanką, jezioro jest kałużą o nieuregulowanym brzegu, a jedzenie przypomina traumę z przedszkola. Ale jesteśmy, odpoczywamy. Zamiast nudnych wyników sprzedaży, raportów czy klasówek czytamy sobie spokojnie kolorowe pisemko o modzie albo chick lit z różową okładką. I nikt nie może na nas krzywo patrzeć, ponieważ są wakacje, a więc umysł przestawia się na tryb czuwania. Wieczorem grillek, wódeczka i kryptoseks z obawą, że dziecko się obudzi. Eden.
Przez kilkanaście dni żyjemy w życiu tymczasowym, oderwanym od realiów i codzienności. Jest coś sztucznego w beztroskim taplaniu się w wodzie. Kiedy fala obmywa ci stopy, a ty wciągasz brzuch obleczony w pareo, gdzieś z tyłu głowy wcale nie gra hawajska muzyka, tylko tyka zegar odliczający godziny do powrotu do rzeczywistości. Umowa społeczna – są wakacje, odpoczywamy na trzy-cztery – to święty czas, podobny do karnawału. Można w nim wszystko, role się zamieniają. Tatusiowe przejmują dowodzenie, mamuśki leżą za to z gazetami. Dzieci wreszcie nie słyszą rozkazu „pospiesz się”, a psy nie wychodzą na dwie minuty na trawnik, tylko hasają po polach, tarzając się w krowich plackach. Optymiści pławią się w wolności, pesymiści przygotowują się na szok powrotu do realiów. Memento mori odzywa się zazwyczaj przy pokrywaniu kosztów urlopu, kiedy przez chwilę mamy refleksje natury ekonomicznej. Pojawiają się pytania: czy to naprawdę konieczne: jeść obiad w wakacje? Czy to konieczne kupować kiczowate pamiątki do schowania na dnie szafy? Nasz umysł powraca powoli do rzeczywistości i zaczyna łapać nerwowo oddech. Jak jakaś ryba, co sobie pływała beztrosko w akwarium, w prawo i lewo, a teraz leży na brzegu jak głupia i się dziwi. To jak kac czy inne bolesne przebudzenie.
Czas ponownego pakowania się i powrotu do domu jest trudny dla wszystkich. Kolejne szamoty w środkach komunikacji, reisefieber i pogubione przedmioty w czasie przesiadek i postojów na stacjach benzynowych.(…)
Fragment książki Mama ma zawsze rację, Sylwia Chutnik, Wydawnictwo Mamania
Sylwia Chutnik – pisarka, kulturoznawczyni i aktywistka społeczna. Autorka m.in. nagrodzonej Paszportem Polityki powieści „Kieszonkowy Atlas Kobiet”. Prezeska Fundacji Mama. Pisze felietony m.in. do „Polityki” i „Dziecka”.
Jak oceniasz ten tekst?
Dobry
0
No, nie wiem
0
Świetny
0
Uwielbiam
0
Zwariowany
0